Fot. Radosław Siuba / Agencja Wyborcza.pl
26 sierpnia 2017 r. gorzowska runda Grand Prix znów miała innego zwycięzcę. Tym razem pierwsze miejsce zajął Brytyjczyk Tai Woffinden, drugi był Patryk Dudek, a trzeci Australijczyk Jason Doyle. Zmarzlik do półfinałów dostał się z ostatniego, ósmego miejsca, a przecież chwilę wcześniej w lidze po prostu latał, przywoził same trójki. Współczesny żużel zrobił się taki, że trudno tutaj coś przewidzieć, układać kolejne zawody na logikę, szczególnie te, gdy walczy ze sobą światowa czołówka. W półfinale Bartosz coś jednak w końcu znalazł, nareszcie był szybki, poderwał kibiców z trybun. Jest finał! A tam wielki pech... - Strzał ze startu był naprawdę mocny, spojrzałem w lewo i widziałem, że z tego mojego ulubionego czwartego pola pojechałem do przodu, delikatnie byłem przed wszystkimi - opowiadał Zmarzlik. - I nagle odcięło mi prąd. Spojrzałem na kierownicę, a tam odczepił się wyłącznik. Przypiąłem go z powrotem, ale byłem już daleko z tyłu. Jak to się mogło stać? Nie mam pojęcia. Takie coś spotkało mnie pierwszy raz w karierze. Wygląda na to, że na żużlu musisz wszystkiego doświadczyć. Organizatorzy Grand Prix zrobili zupełnie inny tor, to nie było to, co na lidze. Męczyliśmy się, szukaliśmy, przerzuciliśmy motocykle na wszystkie sposoby i wydawało się, że już wiemy, czułem moc. I taki pech.
Wszystkie komentarze