Na blisko 170 tysięcy szacowano liczbę polskich pracowników transgranicznych przed wybuchem epidemii koronawirusa - pisze portal dw.com (Deutsche Welle). - Pracują po niemieckiej stronie, mieszkają po polskiej – albo odwrotnie. Przed miesiącem ich życie się załamało - czytamy. - Z perspektywy Warszawy, Gdańska czy Poznania trudno zrozumieć specyfikę pogranicza. Granicy nie ma tam od lat, dojazd jest często krótszy niż dojazd do pracy na drugi koniec dużego miasta, a wynagrodzenie wyższe niż w domu czy pobliskich miejscowościach po polskiej stronie.
Polacy pracowali m.in. w centrach logistycznych, ogromnych magazynach pod Berlinem, w hurtowniach, hipermarketach, firmach wysyłkowych, centrach handlowych, fabrykach, hotelach, domach opieki i szpitalach.
Po pierwszych wykrytych przypadkach koronawirusa w Polsce rząd wprowadził „miękkie” obostrzenia. Mieszkańcy Słubic czy Gubina pracowali bez przeszkód we Frankfurcie i Guben. Wystarczyły przepustki i zaświadczenia pracodawców.
27 marca wprowadzono „twarde” restrykcje. Polacy musieli zdecydować: zostać w Niemczech lub wrócić do kraju. Po tej dacie każdego przekraczającego granice czekała przymusowa dwutygodniowa kwarantanna. Niemieckie landy próbowały zatrzymać Polaków bonusami. W Brandenburgii i Meklemburgii płacono dodatkowo po 65 euro za każdy dzień. Pracodawcy oferowali darmowe mieszkania na czas pandemii.
Niewiele to pomogło. Jak ocenia niemiecki portal, tylko co czwarty z polskich pracowników zdecydował się zostać za Odrą i Nysą Łużycką. Wyjątkiem jest personel medyczny z przychodni, szpitali i domów opieki. - Tu odsetek polskich pracowników jest dużo wyższy - zaznacza dw.com.
Niemcy na przepisy o obowiązkowej kwarantannie po przekroczeniu granicy zdecydowali się dużo później. Obowiązują od piątku, 10 kwietnia.
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera