Oskar Libner, ratownik medyczny, w zawodzie od 10 lat. Dyżuruje w pogotowiu ratunkowym w Zielonej Górze, pracował także na SOR w Zielonej Górze, Gorzowie. Był też ratownikiem medycznym w Anglii.
Oskar Libner: Epidemie powracają co 20 lat. Ostatnia to ptasia grypa. Wiedziałem, że coś nadejdzie, ale nie przypuszczałem, że na taką skalę.
– Nie dowierzam, że może tak dużo ludzi umrzeć jednego dnia. Myślę, że wygrała u nich turystyka, nie zdawali sobie sprawy ze skali zakażenia. Boję się o przygraniczne polskie wsie, o 100 tysięcy ludzi, którzy zamierzają wrócić dopiero do kraju. Za dwa tygodnie będzie ciężko.
– Jestem pierwszym ratownikiem zielonogórskiego pogotowia, który zapisał się na te dyżury. Pracuję na kontrakcie, czyli prowadzę działalność. 300 godzin spędzę w zakaźnej karetce. I mocno ryzykuję. Jeśli „nadzieję się”, czeka mnie kwarantanna. Wtedy nic nie zarobię, a będę musiał opłacić ZUS. Zostanę bez środków do życia, a mam rodzinę.
– Pięć razy mniej niż lekarz w szpitalu.
– Po każdym wyjeździe. Czyścimy ją, dezynfekujemy, włączamy ozonowanie, dyfuzor z suchą mgłą. Nie znamy przecież natychmiast wyników testów przewożonego pacjenta. Z zasady każdego traktujemy jak zakażonego. Czyszczenie i wietrzenie karetki trwa 1,5 godziny. Raz ruszyliśmy, gdy ozon dobrze nie wywietrzał. Piekły nas oczy, strasznie kasłaliśmy, bo gaz podrażnia drogi oddechowe.
– Trzeba zamknąć szlaban, wjechać do garażu, zamknąć się. Po pierwsze, żeby nikogo nie straszyć (pogotowie widać z ulicy), po drugie, żeby nikt do nas nie podszedł. Ludzie potrafią zapukać w szybkę, zapytać „halo”, dotknąć cię w ramię. Dziś w takim przypadku to 14 dni kwarantanny, drogi panie! Jesteśmy ze strefy zakaźnej, jesteśmy skażeni. Jak ktoś się na nas nadzieje, ma problem.
– Zaczynamy od głowy, ale zostawiamy sobie maskę, rolujemy skafander, ale dotykamy go tylko wewnętrzną stroną, zewnętrzna pozostaje w środku. Wymaga to dużej zręczności, zwłaszcza wyciąganie nogawic, bo łatwo się przewrócić. Jeśli czegoś dotkniesz, trzeba dezynfekować ręce. Nasze są już spękane, wyżarte do krwi.
– Najstarsze ciuchy, jak gdzieś puści szew, trzeba będzie je wyrzucić. Jazda w skafandrze to naprawdę niebezpieczna rzecz. Jest w nim strasznie gorąco, bo nie przepuszcza powietrza. Pot, parują okulary i maska. Pod koniec trasy nic nie widzisz. Skafander wrzyna się w szyję. Na skórze robią się odparzenia. Kierowca także jeździ w skafandrze, goglach, masce, bo w karetce jest wspólna klimatyzacja.
– Różne, ale to co się trafi, to loteria. Mam 1,8 metra wzrostu, mogę nosić L, XL. Wcisnę się nawet w M, jak się trochę przykurczę. Doszliśmy do wprawy, ubieramy się już pod blokiem.
– Jak ją źle założysz, nie przylega do ciała, nie chroni cię wcale.
– Spędzamy więcej czasu z pacjentem niż lekarze z oddziału zakaźnego. Ostatnio mieliśmy odwieźć pacjenta do domu w Łodzi. Odmówiliśmy.
Pozbawilibyśmy mieszkańców regionu kluczowej karetki i to na kilka długich godzin. W milionowym Lubuskiem są tylko dwa takie ambulanse. Drugi jest w Gorzowie.
– Nie. Często przewozimy go do szpitala zakaźnego, tylko po to, by miał tam pobrany wymaz. Potem odwozimy do domu.
– Bardzo byśmy chcieli, ale nie dostaliśmy probówek wymazowych. To jest paranoja systemu.
- Nie! Mamy uprawnienia, to prosta procedura, trzeba się postarać, żeby to zepsuć. W skrócie: dotykasz wacikiem tylnej ściany gardła, wkładasz materiał do probówki. Głupi by zebrał.
– Niestety nie. Jeśli zdarzy się wypadek, nikt nie będzie honorował ubezpieczenia. Wyjątkiem może być jedynie matka opiekująca się dzieckiem. Babcię i dziadka musimy wieźć oddzielnie.
– Tak, jeśli pacjent źle się poczuje. Gdy ma choroby współtowarzyszące, robi się trudna podróż. Musisz ratować pacjenta, ale musisz zachować maksymalną czujność. Musisz być precyzyjny, ostrożny, żeby nikogo nie narazić.
Druga sprawa – toczymy „przyjacielskie” wojny z sanepidem, który zbiera wywiad. Duszności u 80-latka to normalna sprawa, nie musiał być w Tyrolu na nartach, żeby mieć takie objawy. Oczywiście mógł go zarazić wnuczek, dlatego decyzję zostawiamy zakaźnikowi, ale ciągle zdarzają się przypadki, do których nie powinniśmy być wysyłani.
– Jechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów do matki z dwójką małych dzieci. Na miejscu okazało się, że dzieci nie mają nawet gorączki, matka także nie ma żadnych objawów. Ale procedura poszła w ruch, ruszyliśmy do szpitala.
Dzieci siedziały z tyłu w karetce, bawiły się w najlepsze, a my jechaliśmy jak kosmici, zmęczeni, przemoczeni od potu. Bezsilni. W szpitalu lekarze zebrali wymaz od matki i kazali nam odwieźć rodzinę do domu.
Ludzie potrafią zgłosić niedorzeczne rzeczy, a my nie mamy dostępu do weryfikacji zebranego wywiadu przez sanepid. To jest problem.
– Nie, ale zdarzyło się, że wieźliśmy nietrzeźwych pacjentów. Jedna pani miała 3 promile alkoholu. Na szczęście nie stawiała oporu.
Ludzie są bardzo mili, pomagają. Przywożą jedzenie, materiały ochronne. To miłe, że wreszcie ktoś nas zauważa. Boję się czasu, jak to wszystko się skończy. Znów będziemy traktowani jako zło konieczne. Gdyby nie pomoc zwykłych ludzi, polityków, nie wiem, czy byśmy dociągnęli do momentu, w którym jesteśmy. Jest problem z maskami, skafandrami, goglami.
– Tak, te grubsze pomarańczowe. Białe potrafią się porwać, popruć. Pomarańczowe dają radę. Choć sam nie wiem, czy nas jeszcze chronią.
– Będziemy rzucać monetą, kto pojedzie bez zabezpieczenia, a potem podda się kwarantannie. I tak będziemy losować, aż nie zostanie nikt z załogi. A może, jak skończą się skafandry, ludzie zaczną się owijać prześcieradłami?
– Oczywiście. Mam żonę, dziecko, mieszkają u rodziców. Nie widziałem ich od blisko trzech tygodni. Mieszkam sam. Moje życie? Praca, dom.
– Że tata postara się wrócić jak najszybciej. Nie mówię jej, jak wygląda teraz moja praca. Chcę, żeby miała szczęśliwe dzieciństwo. Horrory tego świata zostawiam dla siebie.
– A widziała pani 70-latka, który się kogoś słucha? On doskonale wie, że powinien zostać w domu, ale żadna kara finansowa nie zmusi go do siedzenia w domu. Trzymam kciuki, żeby się nie zaraził. Polska na razie świetnie sobie radzi. Mam nadzieję, że nie będzie u nas tak jak we Włoszech, nie będziemy z nimi w finale.
– To nie sztuka wsadzić ludzi na respiratory, bo to nie jest lecząca magicznie rzecz, a urządzenie, które utrzyma człowieka przez jakiś czas przy życiu. To bardzo bolesne, ciężkie leczenie. Do tego w Polsce jest garstka ludzi, którzy potrafią zaintubować pacjenta. Garstka anestezjologów, trochę więcej ratowników i pielęgniarek anestezjologicznych. Myślmy tak – jeśli nie dopuścimy do zakażenia tysięcy ludzi, nie będą nam potrzebne respiratory.
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera