Wieczorem usiadłem do komputera. Wysmarowałem e-mail do każdego lubuskiego klubu lekkiej atletyki. Zaznaczyłem, że skoczyłem sto siedemdziesiąt centymetrów. Że chciałbym trenować. Pytałem, czy dostałbym internat.
Nie. Zero wiadomości. Przełom był dopiero dwa lata później, w liceum. Znowu lekcja wychowania fizycznego. Nauczyciel zauważył, że ładuję piłkę do kosza. Po zajęciach opowiedział mi o sekcji lekkoatletycznej niedaleko szkoły. Pobiegłem tam. Na wejściu trener zapytał mnie o wiek. „Prawie osiemnaście? Jak na początek kariery, to stary jesteś. Ale trenować ci nie zabronię. Skakałeś już coś? Metr siedemdziesiąt? Przyjdź jutro i udowodnij”. Następnego dnia założył mi poprzeczkę właśnie na tej wysokości. Rozbiegłem się, skoczyłem nożycami, zostało jeszcze sporo zapasu. Trener zrobił wielkie oczy: „Nożyce? Tak wysoko? Oj, chłopie, będziesz trenował”. Na tym samym treningu nauczyłem się flopa, czyli prawidłowego technicznie skoku, który widzi pan w telewizji. Skakałem wysoko, ale słabo technicznie. Wyglądałem jak worek ziemniaków przerzucony nad poprzeczką.
A gdzie tam. Uważał, że skoro przyszedł taki Lepiato na trening, skakał tyle co inni, to niech z nimi konkuruje.
Myślałem podobnie. Końskoszpotawą lewą stopę uważałem za coś naturalnego. Od dziecka biegałem z unieruchomionym stawem skokowym, utykałem, miałem nogę krótszą o cztery, pięć centymetrów i chudziutki mięsień łydki. Gdy stawałem na palcach prawej stopy, lewa zwisała. Ale wciąż pozwalała skakać! Tłumaczyłem sobie to tak: są ludzie niscy, wysocy, szczupli i przy ciele. A ja mam dziwną nogę. Nie ukrywałem jej długimi spodniami. W dodatku podczas każdego WF-u wyróżniałem się sprawnością fizyczną.
Wie pan, dlaczego tak głupio o sobie myślałem? Stereotypy. Dla mnie niepełnosprawni jeździli na wózku, chodzili z białą laską, nie mieli ręki.
Byłem już zaprawionym zawodnikiem wśród pełnosprawnych. Skakałem dwieście pięć centymetrów. Dawało to dziesiątą pozycję w województwie, a w Polsce okolice pięćdziesiątki. Znałem swoje miejsce w szeregu, nie odpuszczałem. Po każdych zawodach, nawet jeśli odpadałem jako pierwszy, nie zwijałem plecaka. Zostawałem, podpatrywałem innych, notowałem. Nawet podchodziłem do konkurentów, pytałem o technikę.
I właśnie w 2006 roku dostałem telefon. Dzwonił facet, który przedstawił się jako trener kadry osób niepełnosprawnych. Mówił, że słyszał o mnie i mojej stopie, że spełniałbym wymogi, aby startować z niepełnosprawnymi. Pomyślałem: to na pewno jakieś jaja, przecież nie choruję. Ale on ciągnął dalej: „Pana wynik w skoku wzwyż jest jednym z najlepszych na świecie. To co, wpadnie pan do Gorzowa na rozmowę?”.
Spakowałem się i pojechałem. Pogadaliśmy, trener wytłumaczył mi, czym jest paraolimpiada, bo nigdy wcześniej o niej nie słyszałem. Zgodziłem się trenować. Wkrótce stanąłem przed komisją niepełnosprawności. Dostałem grupę umiarkowaną. Nie chciałem się rozdrabniać, dlatego przestałem startować z pełnosprawnymi. W klubie miałem rehabilitanta, terapeutę, nie było problemu z dojazdem na zawody, dostawałem suplementy.
Martwiłem się tylko klubowym wyjazdem na obóz. Jechałem pociągiem do Wisły i całą drogę zastanawiałem się, co będę robić z niepełnosprawnymi sportowcami. Smucić się, płakać nad ich losem? Dopiero gdy zaczęliśmy wspólnie trenować, stwierdziłem, że jeszcze nie byłem na tak udanym obozie. Najbardziej urzekł mnie dystans do siebie. Ci sportowcy śmiali się z własnych chorób. Nie obrażali się. Stale żartowali: „Nie denerwuj mnie, bo jak ci przyłożę, to od razu dostaniesz wyższą grupę”.
To pomysł sponsora. Banalny, ale świetny w swej prostocie. Renault stworzyło stronę internetową, na której ogłaszają się niepełnosprawni sportowcy. Piszą o sobie, a potem dodają, czego potrzebują: czapek na zimę, dętek do wózka inwalidzkiego, odżywek, butów, rakietek do tenisa stołowego. Każdy, kto chce pomóc, może wejść na stronę, wybrać sportowca, a potem skontaktować się z nim.
Na początku kariery nie miałem zwykłego dresu sportowego. Z kolei dziś brakuje mi tylko obuwia dostosowanego do chorej stopy. Niby jakoś sobie radzę: wycinam z gumowego sandała trzy centymetry spodu i wkładam do lewego buta. Żeby było bardziej stabilnie, mam jeszcze ściągacz, ortezę, bandaż. Wszystko owijam taśmą. Ostatnio biomechanicy sportowi powiedzieli mi, że przez brak porządnego buta nawet jedna trzecia mojej pracy idzie na marne. Czyli mógłbym skakać wyżej.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny